A więc przyszedł czas na to, by powiedzieć Wam, że historia Hayley i Harry'ego dobiegła końca... Pozostał nam jedynie epilog, który pojawi się na blogu jutro.
Rozdział 35 jest tym ostatnim (i chyba nawet najdłuższym).
A więc już jutro się z Wami pożegnam (na tym blogu oczywiście) i podam informacje o nowym opowiadaniu. :)
Mam też jedną prośbę - to ostatni rozdział, więc chciałam prosić wszystkich, którzy towarzyszyli mi w tworzeniu tej historii o komentarz... Nie ważne czy miły, czy raczej nie... Po prostu chcę wiedzieć ilu czytelników miałam.
A więc po raz ostatni... Zapraszam na rozdział! :)
____________________________________________________
Ułożyłam się wygodnie na łóżku, mimo, że na dworze było
zupełnie jasno. Usilnie starałam się o wieczorną drzemkę, jednak za nic nie
potrafiłam zasnąć. Po głowie krążyły mi słowa, które wczoraj usłyszałam z ust
mulata. Nie miałam pojęcia na czym skupić myśli, a przecież tak usilnie
starałam się przestać. Sądziłam, że sen to jedyne porządne rozwiązanie, które
pozwoli mi choć na chwilę zapomnieć o moim życiu, które lubi robić mi
niespodzianki. Nie pozwala mi usiedzieć w miejscu, ciągle gdzieś goni, ciągnie
mnie w dół.
***

Byłam bliska zatopieniu się w przyjemny i spokojny sen
kontrastujący z moim dotychczasowym życiem, gdy zbudził mnie dźwięk SMS’a.
Szybko złapałam za telefon patrząc na wyświetlacz, na którym widniał nieznany
mi numer. Bez zastanowienia wcisnęłam środkowy klawisz, który umożliwia
odczytanie wiadomości. Już po chwili moim oczom ukazały się słowa ‘’Hayley,
musisz przyjechać do szpitala’’. Przez długi czas zastanawiałam się o co
chodzi, jednak z trudnością przyszło mi utrzymywanie nerwów na wodzy. Zanim
zdążyłam cokolwiek wymyśleć, postanowiłam odpisać na tajemniczego SMS’a, by
dowiedzieć się, do jakiego szpitala mam się udać i kim jest osoba pisząca to.
Po kilku krótkich chwilach dostałam odpowiedź, która mnie zamurowała – pisała
do mnie mama Harry’ego, która twierdziła, że nie ma czasu na wyjaśnienia. Od
razu zerwałam się z łóżka, by przygotować się do szybkiego wyjścia, jednak
dopiero po chwili zdałam sobie sprawę z tego, że to może być zwykły żart lub
podstęp. Nie zwróciłam na to uwagi, bo chodziło o Harry’ego, który naprawdę
mógł być w szpitalu.
Już chwilę później byłam na zewnątrz domu, niezgrabnie szukając
w telefonie numeru na zamówienie taksówki.
***
Weszłam na salę najbliższego szpitala, miejsca, które już
bardzo dobrze znałam. Zabierała mnie tu każda karetka, więc byłam pewna, że
Loczek także tu trafił. Pomyślałam, że nie warto szukać go na ‘’chybił,
trafił’’, dlatego od razu, pośpiesznym krokiem udałam się w stronę niskiej,
starszej brunetki stojącej za ladą recepcji.
-Przepra… - zaczęłam, jednak przerwał mi dźwięk szpitalnego
telefonu.
Kobieta spojrzała na mnie z obojętną miną, po czym odebrała
telefon.
-Tak słucham? – zwróciła się do słuchawki. – Tak, mamy wolne
terminy… Tak, dziękuję. Miłego dnia. Do widzenia. – odłożyła słuchawkę.
-Przepraszam, szukam Harry’ego Styles’a! – powiedziałam
pośpiesznie, nerwowo stukając palcami o kamienne biurko.
-Jest pani kimś z rodziny? – spytała spokojnie, jakby nigdy
nic, szukając czegoś w papierach.
-Nie, jestem jego… dziewczyną. – wyjaśniłam, po czym nerwowo
zacisnęłam pięści.
-Niestety nie mogę pani wpuścić. – powiedziała, unosząc
ramiona lekko ku górze.
-Ale… - zaczęłam, jednak znów nie dano i dokończyć.
-Hayley! – piękna, starsza kobieta, o długich brązowych
włosach pomachała mi z drugiego końca korytarza.
-To mama Harry’ego, jestem tu z nią. – powiedziałam,
odrywając wzrok od rodzicielki Zielonookiego.
-W takim razie… - recepcjonistka nie miała okazji dokończyć
zdania, gdyż ile sił w nogach udałam się w kierunku matki Hazzy.
Biegłam przez korytarz, mimo, że nie powinnam. Jedyne co
widziałam to migające twarze lekarzy i pacjentów, którym nie miałam okazji
lepiej się przyjrzeć.
-Proszę panią! – powiedziałam, prawie wpadając w ramiona
kobiety.
-Hayley, Harry jest w ciężkim stanie… Został pobity. –
powiedziała, lekko obejmując mnie ramieniem.
Kolejne ukłucie w sercu. Strach znów przepełnił moją duszę.
Wiedziałam, kto to zrobił, a przynajmniej domyśliłam się.
-Mogę go zobaczyć? – spytałam, czując wodę pod powiekami.
-Wejdź, skarbie. – powiedziała wskazując na drzwi tuż po
prawej stronie.
Matka Harry’ego puściła moje ramię, pozwalając mi wejść do
pomieszczenia, w którym leżał jej syn, jej najukochańszy syn. Złapałam za
klamkę, co spowodowało jedynie wspomnienia wieczoru w domu mojego ojca. Czułam
jak drżące ręce bezsilnie starają się
naprzeć całą swoją mocą na zimną, metalową klamkę, która była nieoporna.
-Pomogę ci. – powiedziała rodzicielka Loczka, która od kilku
sekund przyglądała się moim zmaganiom.
-Przepraszam, nie czuję się na siłach. – wyjaśniłam, gdy ta
otwierała drzwi.
Dokładnie rozejrzałam się po pomieszczeniu, którego wcześniej
nie miałam okazji widzieć. Robiłam wszystko, by nie spojrzeć na biednego Harry’ego,
który cierpiał. Wzrok jednak wygrał walkę z umysłem. Moim oczom od razu rzuciło
się łóżko, a na nim Loczek. Leżał bez życia, okryty białą pościelą. Jego skroń
była obandażowana białym materiałem, który zdążył nabrać czerwonej od krwi
barwy. Piękne, zielone oczy chłopaka były zakryte powiekami. W Sali było
słychać jedynie głośne dźwięki maszyny mierzącej tętno.
-Harry! – podeszłam do bezwładnego Loczka. – Harry, proszę
cię!
Złapałam chłopaka za zimną rękę, która nie mogła sama
utrzymać się w górze. Na chwilę spojrzałam na rodzicielkę Hazzy, która stała w
drzwiach, ocierając ręką słone łzy, delikatne spływające po policzkach.
-Harry… - wyszeptałam ponownie.
Poczułam, że jedna z uronionych przeze mnie łez skapnęła z
mojego policzka wprost na policzek Loczka, nad którym się pochylałam. Kropla
cieczy od razu spadła na miękką pościel.
Przez dość długą chwilę wpatrywałam się w moją miłość, która
nie mogła się obudzić. Miałam wielką nadzieję, na to, że w końcu samodzielnie
wstanie, przytuli mnie i wszystko będzie dobrze… Dobra myśl jednak szybko
odeszła, gdyż maszyna zaczęła wydawać z siebie coraz szybszy i cięższy odgłos.
Mama Harry’ego od razu zawołała lekarza, jednak najwyraźniej nie mógł przyjść
zbyt szybko. Urządzenie jakby oszalało! Wydało z siebie jeden, ciągły, długi
pisk.
-Co się dzieje?! – krzyknęłam, spoglądając na brązowowłosą
kobietę.
-Hayley, jego serce… Ono… Przestało bić! – zawołała. –
Lekarz! Potrzebny lekarz! – wybuchła płaczem.
Ściskałam dłoń Harry’ego coraz mocniej, płacząc i nie mogąc
tym samym złapać oddechu. Czułam jak się duszę, jak dławię się własnymi łzami,
nie docierało do mnie to co się działo.
Nie minęło dziesięć sekund, gdy do Sali wpadł dobrze znany
mi lekarz, razem z resztą załogi.
-Proszę się odsunąć! – warknął łysy mężczyzna.
Po chwili do pokoju weszły dwie pielęgniarki, które zaraz
wygoniły nas z Sali, następnie zamykając pomieszczenie. Nie mogłam patrzyć na
histerię, która ogarnęła rodzicielkę Harry’ego. Dwie kobiety mozolnie starały
się ją opanować, podając jej silne środki uspokajające, które nie pomagały. Nie
potrafiłam stać w miejscu, chciałam działać, ale to było całkiem niemożliwe.
Miałam tylko jeden pomysł, tylko jedną szansę na jego zrealizowanie. Do głowy
przyszła mi myśl, która nigdy wcześniej nie była mi znana, zawsze była daleka.
Postanowiłam iść do ojca Harry’ego, zginąć, albo przeżyć. Nie miałam wyboru.
Czułam wielką niechęć do tego człowieka. Przysporzył mi samych problemów…
Chciałam jego śmierci, życzyłam mu tego co najgorsze, nie odpuściłam mu. Wiedziałam
gdzie jest, wiedziałam gdzie pracuje, wiedziałam co teraz robi.
Wybiegłam ze szpitala, koło uszu puszczając wszystkie
skierowane do mojej osoby słowa. Szłam przed siebie, zapominając o Bożym
świecie. Płakałam, nie widząc dokładnie dokąd idę. Zdałam się na wyczucie.
Kilka krótkich kilometrów do przebiegnięcia, kilka ścieżek, kilka domów.
***
Weszłam do dużego wieżowca, w centrum Londynu, w którym
znajdowała się firma wycieczkowa. To właśnie tu pracował pan Styles. Był
prezesem, dość dużej, dobrze opłacanej sieci, pozwalającej ludziom podróżować,
za małe pieniądze.
Od razu udałam się na hol ekskluzywnego budynku, którego
wnętrze przypominało pałac. Piękne obrazy, rzeźby, stoliki… Nie było jednak
czasu na podziwianie uroków pomieszczenia. Biegiem udałam się do windy. Ludzie,
którzy tu pracowali od razu zauważyli nastolatkę, która była uważana wręcz za
intruza. Starali się dopytać mnie o co chodzi, dokąd się wybieram, zatrzymywali
mnie, choć nie mieli szans, byłam zbyt uparta. Winda zamknęła się, nie byłam w
niej jednak sama, była ze mną młoda kobieta, która liczyła około dwudziestu
ośmiu lat.
-Wie pani, gdzie znajdę pana Styles’a? – zapytałam, nerwowo
tupiąc nogą.
-Na trzecim piętrzę. Właśnie tam jadę. – uśmiechnęła się.
Nie odpowiedziałam jej. Gdy tylko drzwi windy otworzyły się,
wręcz z niej ‘’wypadłam’’. Od razu zobaczyłam przed sobą długi na jakieś dwadzieścia
metrów korytarz, przez który zaczęłam biec. Po drodze mijałam tabliczki z
imionami pracowników, którzy mieli swoje biura, w pokojach za drzwiami. McCoy,
Brawn, Colins… Robinson, James… Styles! Znalazłam!
Nie zamierzałam pukać i czekać, aż łaskawie poprosi mnie do
środka. Gwałtownie przekręciłam klamkę, wchodząc do niewielkiego pomieszczenia,
w którym znajdowała się szafka zapełniona papierami i biurko, za którym
siedział ojciec Harry’ego.
-Kogo ja widzę? – powiedział z wścibskim uśmiechem na
twarzy. – Ukochana dziewczyna mojego syna, tak? Córka mojej kochanki, tak?
-Posłuchaj, masz zniknąć z naszego życia! Raz na zawszę! –
krzyknęłam składając ręce na piersi.
-Chcesz mnie zabić? – zaśmiał się, wstając z krzesła
biurowego. – Nie dasz rady, kochanie.
Pokręciłam głową. Nie wiedziałam jak się zachować. Nie
wiedziałam co skłoniło mnie do przyjścia w to miejsce. Nie wiedziałam dlaczego
nagle ogarnął mnie taki strach.
-Już się boisz, piękna? – mruknął, idąc w moim kierunku.
Postawiłam gwałtowny krok w tył, wpadając plecami na półkę, strącając
tym samym małe, drewniane pudełko, które chwilę później z hukiem roztrzaskało
się na podłodze rozrzucając po pomieszczeniu małe, drewniane kawałki, a także…
pistolet. Najzwyklejszy na świecie pistolet, przypominający te, z filmów o
policjantach i bandytach. Zanim pan Styles zdążył zauważyć, że jego broń
zawitała światło dzienne, udało mi po nią schylić. Nie mam pojęcia dlaczego to
zrobiłam, dlaczego wzięłam ją do rąk, nie wiem co mną kierowało, po prostu
pociągnęła mnie za sobą.
-Co zamierzasz? – ojciec Harry’ego wydał z siebie pomruk strachu,
chwilę później zaczął się cofać, z każdym krokiem w tył oddalał się coraz
bardziej.
-Zabić cię. – szepnęłam, zupełnie nad sobą nie panując.
Wstąpiło we mnie coś dziwnego, co nie dawało za wygraną.
Odbezpieczyłam pistolet.
Trzymając go obiema rękami, wyciągnęłam go przed siebie
celując w kochanka matki.
Z każdą sekundą wpatrywania się w bezbronnego mężczyznę,
moje ręce drżały coraz bardziej.
Jedna sekunda.
Jeden strzał.
Jedna szansa.
-Nie musisz tego robić, kochanie. – starał się mnie
uspokoić.
-Nie mów tak do mnie! – krzyknęłam.
-Nie jesteś taka, skarbie! – powtórzył próbę.
-Powiedziałam coś? – mój ton stawał się coraz ostrzejszy.
-Hayley! – powiedział ze stoickim spokojem.
-Daj mi spokój! – wrzasnęłam pociągając za spust.
Pistolet upadł na ziemię, wydając z siebie głośny dźwięk.
Zamknęłam oczy. Nie chciałam wiedzieć co się stanie.
Otworzyłam je dopiero po paru sekundach. Zobaczyłam przed sobą zakrwawione
ciało pana Styles’a. Pocisk trafił prosto w jego serce. Na ścianie było widać
ślady rozpryśniętej krwi.
-Co ja zrobiłam? – szepnęłam głośno, zalewając się
jednocześnie potokiem łez. – Zabiłam go…
Od razu schowałam twarz w dłoniach, nie mogłam znieść tego
okropnego widoku.
Dopiero teraz zaczęłam racjonalnie myśleć. Wiedziałam, że
zaraz zbiegną się tu ludzie, zobaczą, że to ja mam krew ojca Harry’ego na
rękach, dowiedzą się, że zginął z mojej ręki. Po chwili zdałam sobie sprawę z
tego, że on naprawdę nie żyje. To była tylko i wyłącznie moja wina. Nie mogłam
z tym żyć. Nie przemyślałam tego. Nie miałam już siły, dalej przez to iść.
Schyliłam się, podnosząc z ziemi broń. Po raz kolejny
odbezpieczyłam ją. Przystawiłam pistolet do skroni, czując w głowie ucisk. To
był już koniec mojego. Nie miałam dla kogo ciągnąć go dalej. Zupełnie nie
pamiętałam o dziecku, o tym, że Harry mógł zostać jednak uratowany.
Usłyszałam dobijanie się do drzwi.
Na własnej skórze poczułam ogromną presję.
Pociągnęłam za spust…
Koniec